Piątek, 6 lipca, godzina 18.00
Dostajemy informacje w związku z pierwszym punktem do którego mamy dotrzeć i po chwili ruszamy. To poszło gładko. Docieramy bez problemów wcześniej i korzystamy z wolnego czasu. Wieczór mija, kwaterujemy się i już myślimy że dziś żadna niespodzianka nas nie spotka. Nic bardziej mylnego, później zaczyna się zabawa.
Sobota, 7 lipca, godzina 6.30
Pobudka. O której? Stanowczo za wcześnie. Motywacyjnego kopa daje nam fakt, że za każdą minutę spóźnienia odejmują punkty. Śniadanie, mycie, pakowanie itp. Odmeldowujemy się i ruszamy, wcześniej niż to było konieczne. Tylko jak tu trafić na stacje? Wolimy być za wcześnie i poczekać niż się spóźnić.
Sobota, 7 lipca, godzina 10.00
Po dotarciu, wykonaniu zadań, schowaniu obciętych guzików i lekkim zdenerwowaniu na kadrę ruszamy dalej. 6km na piechotę... Tylko w którą stronę? W momentach zmęczenia i złości zaczynamy na siebie warczeć, sprzeczać. Nerwy udzielają się, woda się kończy, jest bardzo gorąco. W końcu idziemy w pełnym słońcu. Mamy mało czasu, godzina dziesięć minut. Nie ma szans żebyśmy się wyrobiły, polecą punkty za spóźnienie. Łapiemy oddech, zabieramy kadrze wodę. Ledwo, ale dotarłyśmy. Chwila odpoczynku i łapiemy się za kolejne zadanie. Tylko o co w nim chodzi?
Sobota, 7 lipca, godzina 12.00
Po nabijaniu się kadry, podpowiedziach i prawie godzinie główkowania udaje się nam dojść do hasła. Dostajemy wskazówki dotarcia na następny punkt, ale znów tracimy orientację i nie wiadomo gdzie iść. Gubimy się w lesie. W głowie pojawia się myśl że naprawdę nie wiedzą co robią. Upał, gorąco, brak wody, a my zgubione w lesie. Kadra stwierdza że jesteśmy zdane na siebie bo i tak na odległość nie są w stanie określić, gdzie stoimy. Super.
Samochód! Biegniemy żeby chociaż zapytać jak wyjść z tego lasu. Udaje się, podwożą nas. Docieramy do punktu, ale dość łatwo udaje nam się go zawalić.
Sobota, 7 lipca, godzina 14.00
Zaczyna lać, ale zostawiają nas, sami odjeżdżając samochodem. Ilość bluzgów w stronę kadry gwałtownie rośnie. Super, najpierw upał i marsz w pełnym słońcu, teraz zwiedzanie miasta podczas burzy. Szybka zmiana nastrojów pierw krzyczymy się na siebie później się śmiejemy z sytuacji, a zaraz znowu warczymy na siebie.
Plecaki całe mokre łącznie z ich zawartością. Z włosów i ciuchów lecą strumienie wody. Zatrzymujemy samochód, żeby chociaż dowiedzieć się, gdzie mamy iść, teraz złapanie stopa graniczy z cudem. A jednak się udało. Problem w tym że dalej nie mamy pojęcia gdzie musimy się znaleźć. Wnerwienie na kadrę rośnie razem z ilością bluzgów skierowanych w ich stronę. Po 4-6 razy dzwonimy po wskazówki, wciąż wychodzi nam inna miejscowość i miejsce. Wreszcie łopatologicznie podają nam informacje gdzie mamy jechać. Mokre, wściekłe i chętne, aby zamordować kadrę. Lepiej być nie mogło. Chwila załamania w momencie dotarcia na miejsce. Pojawia się olbrzymia ochota, aby rzucić to wszystko i wsiąść w autobus. Wrócić do domu. Poddamy się? Nie, nie poddamy. Mimo, że rośnie ilość wymyślnych przedmiotów, którymi można by cisnąć w osoby odpowiedzialne za to, idziemy dalej, ze łzami w oczach, ale idziemy. Ale ochota aby uciec stąd nie minęła... po prostu idziemy dalej. Nerwy powoli opadają. Może dlatego że udzielili nam w końcu pomocy, jakichś informacji. Ale nie na długo. Po drodze mijamy las. Błoto, wściekłe komary, muszki i inne podgryzające stworzenia (wiedzieliście że biedronki mogą gryźć?!). Wściekłe, pogryzione i zmordowane docieramy na punkt.
Sobota, 7 lipca, godzina 17.30
Sobota, 7 lipca, godzina 19.15
Teraz już z górki. Najprostsze zadanie biorąc pod uwagę brak wysiłku fizycznego. Chwila odpoczynku. Nasuwa się myśl że to koniec już dzisiejszego dnia, że wreszcie pójdziemy spać.
Sobota, 7 lipca, godzina 23.30
Ale znów jest haczyk. Dopiero po konkretnym spacerku po godzinie 22 będziemy mogły się trochę przespać. Nie ma nic lepszego jak łazić wymordowanym po lesie w środku nocy. Ale udaje się dotrzeć i to przed czasem. Jeszcze chwila męczenia formalnościami i prysznic. Wreszcie możemy się wykąpać. I sen, błogi sen...
Niedziela, 8 lipca, godzina 7.00
Pobudka. Krzyk oboźnego. Zastanawiam się czy rzucić w niego całym plecakiem, czy wystarczy worek z karimatą. W końcu jedyne co podnoszę to głowa. Motywację daje informacja, że jeśli zaraz wstaniemy nie będą nas już męczyć. Tak więc turlamy się z ławek obolałe, ledwo mogące się ruszać, ubieramy się i pakujemy powoli.
Śniadanie i idziemy na pociąg. Znów marsz...Czyżby właśnie to był nasz powrót do domu? Nareszcie?
Niedziela, 8 lipca, 11.30
No właśnie. Czy jedyne co tu zdobyłyśmy to znaczek i chusta? Czy podczas tych trzech dni, podczas takiego wysiłku fizycznego i psychicznego nie zdobyłyśmy czasem czegoś więcej?..
Edyta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz